Czas na coroczny, wakacyjny off-topic.
W tym roku już wspominałem, że wybrałem się z pociechami na Litwę. Tak na dobrą sprawę Litwę śmiało można uznać za letnią, narciarską destynację, a to dzięki hali w Durskiennikach. Tak jednak się nie udałem, choć po drodze mijały mnie kluby ze Szpindlerowego Młyna, zapewne udające się na treningi.
Narciarskie objawienia nawiedzały mnie jednak tu i ówdzie. W Wilnie, codziennie rano, przed hotelem, pojawiała się góra świeżego śniegu. Wydarzenia te można by rozpatrywać w kategoriach cudu, gdyby nie bliskość krytego lodowiska.

Samo Wilno, jak na stolicę państwa, jest dość kameralne i spokojne. Jest czysto, przyjaźnie i ładnie, choć architektura łączy w sobie (w typowy dla tej części Europy sposób) style dawnych epok, sowiecki brutalizm i współczesną, deweloperską gorączkę.

Język jest podobny zupełnie do niczego, ale niemal wszyscy mówią po angielsku. W kuchni rządzą ziemniak i kvass, a miasto chętnie odkrywa przed nami polskie wątki i ślady Mickiewicza, Miłosza, czy Piłsudskiego. Miłośnicy narciarskiej infrastruktury mogą się przejechać koleją linową typu funicular, wiodąca na Wzgórze Giedymina.

Przy okazji wizyty w Wilnie warto jest też zahaczyć o zamek w Trokach, gdyż jest to raptem nieco ponad 20 km od miasta. Zamek jest właściwie rekonstrukcją, bo większość tego, co widać, zostało odbudowane na ruinach. Dzięki temu jednak możemy podziwiać go w pełnej krasie, co cieszy tym bardziej, że splatają się tu polsko-litewskie wątki historii i wspólnie możemy fetować naszego gigachada, Władysława Jagiełło.

Przy samym zamkiem od kilkuset lat mieszkają Karaimowie, sprowadzeni w XIV w. z Krymu, by pełnić rolę strażników. Do dzisiaj mają tu swoją świątynię – kenesę, swoje domy, z trzema oknami od strony drogi (jednym dla Boga, jednym dla Księcia i jednym dla siebie) i swoje kibiny, czyli takie pierogi z mięsem i cebulą. Te ostanie można kupować i zjadać, są bardzo dobre.

Jako że Litwa to kraj bałtycki, byłoby błędem rzeczonego Bałtyku nie odwiedzić. Z Wilna udaliśmy się zatem na zachód do Połągi, czyli takiego litewskiego Sopotu, po drodze zatrzymując się w Kownie i mijając po drodze jadącą skądś dokądś armatkę śnieżną (!).

Kowno, choć jest drugim co wielkości miastem Litwy, ma vibe miasta średniej wielkości i przypomina polskie miasta z terenów dawnego zaboru rosyjskiego. Można się tu zatrzymać w drodze, popatrzeć na Niemien i panoramę miasta, odwiedzić mikrusi zamek, przejść przez zabudowane niskimi kamienicami centrum i zjeść coś smacznie i niedrogo. Tu także kursują dwa funiculary, z czego skrzętnie skorzystaliśmy, by obejrzeć wspomniane przez mnie panoramy miasta.

Naszą destynacją nad samym morzem była Połąga, która jest takim litewskim Sopotem. Jest tu czyściutko, elegancko i na europejskim poziomie. Nie ma za to paragonów grozy. Z drugiej strony jest niesłuchanie tłoczno i jako że linia brzegowa Litwy nie jest zbyt długa, trudno tu znaleźć zaciszny kątek.

Można jednak wypożyczyć rower i skorzystać z kilkudziesięciu kilometrów ścieżek rowerowych, wiodących bądź to w kierunku Kłajpedy i Mierzei Kurońskiej, bądź to na północ, w kierunku Łotwy.
Na rowerowych trasach można znaleźć wytchnienie od tłumów i zatrzymać się, by popatrzeć na parki krajobrazowe lub największy na Litwie klif – „Czapka Holendra”.
Reasumując – Litwa to bardzo przyjemny, czysty i bezpieczny kraj, przypominający trochę Polskę sprzed kilkunastu lat. Może drogi odstają jeszcze od standardu, jaki rozpieścił nas w Polsce, a i resztki sowieckiej mentalności dają o sobie znać w postaci nierzadko mało uprzejmej obsługi (nigdzie kelnerzy nie byli tak mili, jak w McDonaldzie w Suwałkach!), czy też niechęci do rowerowych kasków. Tych ostatnich często nie zakłada się nawet dzieciom w rowerowych fotelikach.


















