W góry na skitury – część 1 (Szrenica).

W ostatnim artykule pisałem o moich pierwszych przygodach ze skiturami. Były one na tyle satysfakcjonujące, że w tym roku nabyłem swój własny sprzęt. Po profesjonalnym pomiarze stóp (okazało się przy okazji, że mam jedną stopę bardziej :)), wygrzaniu wkładek i zamontowaniu wiązań zabrałem nowo nabyty sprzęt na dziewiczą wyprawę.


 
Wybór padł na Szklarską Porębę. W Szklarskiej Porębie na nartach jeździłem raz w życiu, a było to w roku 1999. Z dwoma kolegami z pracy przyjechaliśmy do Szklarskiej „maluchem”, wcześniej przywiązawszy narty sznurkiem do bagażnika dachowego. Testowałem wtedy swoje nowe narty – kupione na bazarze, blisko 2-metrowe K2, których wiązania, w obawie przed szkodliwym działaniem soli drogowej, owinąłem przed podróżą reklamówką.

Powrót pod Szrenicę po ponad dwóch dekadach i w czasie pandemii był bardzo miły, zwłaszcza że liczba nieczynnych tras wcale nie była specjalnie większa… Wszak i w pełni normalnego sezonu notoryczne problemy ze śniegiem sprawiają, że taka Lolobrygida najlepiej prezentuje się na mapce…
Tym razem rzeczoną nartostradę pokonałem w drugą stronę, idąc do góry na skiturach.
 

 
Po sentymentalnej wizycie na Hali Szrenickiej spędziłem miły czas w karkonoskiej tundrze, nie niepokojony przez innych turystów. Było mroźno, rzeźko, biało i cicho.
 

 
Spod Szrenicy posuwistym krokiem udałem się jeszcze do Śnieżnych Kotłów, których nie widziałem tak dawno, że ich złowroga czeluść zrobiła na mnie ogromne ważenie (na zdjęciu widać postać stojącą po drugiej stronie, nad krawędzią urwiska).
 

 
A późnopopołudniowy zjazd na nartach ze szczytu Szrenicy niemal pod drzwi samochodu był wisienką na tym pysznym torcie na zimno. 😊