Pogranicze w śniegu, cz. 1.

Na początku stycznia udałem się na austriacko-szwajcarsko-włoskie pogranicze by pojeździć w tamtejszych, nieznanych mi jeszcze ośrodkach. Pierwotne założenie było takie, aby jeździć w Serfaus / Fiss / Ladis, ale okazało się, że z Pfunds, w którym mieszkaliśmy, można dojechać do co najmniej sześciu różnych ośrodków, m.in. Isgchl/Samnaun oraz Kaunertal. z czego skrzętnie skorzystaliśmy.

Jako pierwsze jednak odwiedziliśmy właśnie Serfaus / Fiss / Ladis,, w którym wizyta okazała się mocno rozczarowująca. Kolejny raz przekonałem się, że czasami lepiej wybrać jakiś niszowy ośrodek z 2-3 wyciągami i kilkoma fajnymi trasami, gdzie można najeździć się po uszy bez stania w kolejkach i omijania jadących wężykiem szkółkowiczów, niż skusić się na „300 km nartostrad na jednym karnecie” i stać w kolejkach do wyciągów wwożących nas na nudne i zatłoczone trasy… Widoki jednak były bardzo ładne.








 

Trzeba uczciwie przyznać, że w S/F/L nie mieli ostatnio łatwo, bo z powodu ciepłej zimy około połowa tras była zamknięta, a dodatkowo, ze względu na ceny energii, niektóre armatki nie były w ogóle uruchamiane…


 

W efekcie dostępna była tylko część nartostrad, niezbyt jednak ciekawych. Typowy zjazd wyglądał tak, że z górnej stacji zjeżdżało się kawałek nudną dojazdówką, by po chwili sensownej jazdy trafić na skrzyżowanie, następnie wypłaszczenie, a w końcu w tłumie dojechać do długiej kolejki do wyciągu…
Same wyciągi są dość stare i powolne. 4-osobowe kanapy i 6-osobowe gondole to trochę za mało by obsłużyć liczbę chętnych. W ogóle cała tutejsza infrastuktura, utrzymana w niebiesko-żółtej kolorystyce, wygląda tak, jakby w 1995 r. ktoś uruchomił cały ośrodek i powiedział „Panowie, to jest tak za*ebiste, że przez 30 lat nie musimy tu nic zmieniać!”.
Dodatkową przykrością jest, rzadko tutaj spotykany, płatny parking. Na cenę 5 euro jednak nie narzekam, bo to tylko niewiele więcej niż za parking w Świeradowie Zdroju. Nawiasem mówiąc, 20 zł za parking w Świeradowie to uczciwa cena, bo jest na nim bardziej stromo, niż na tamtejszym stoku…

***

Po srogim rozczarowaniu ośrodkiem Serfaus / Fiss / Ladis, drugi dzień „trzydniówki” postanowiliśmy spędzić w Ischgl / Samnaun.
Jeżdżenie na nartach w Ischgl nie jest niczym oryginalnym, wszak jest to tzw. „topowy”, a przez to tłumnie odwiedzany ośrodek. Gdy w mediach społecznościowych wyszukamy sobie filmiki pod hasłem „Ischgl 16.30”, zobaczymy dantejskie sceny i narciarzy rozpaczliwie próbujących zjechać po wąskiej, zamuldzonej, wyślizganej nartostradzie – narciarzy jadących na plecach, brzuchach; w pozycji siedzącej, leżącej; z jedną nart lub nart w ogóle pozbawionych… Ot typowy, popołudniowy zjazd do alpejskiej doliny…
Pozwolę sobie jednak kilka miłych słów na temat Ischgl napisać.
Po pierwsze, z Pfunds, w którym mieszkaliśmy, dużo wygodniej było pojechać do szwajcarskiego Samnaun. Stamtąd, jedyna w swoim rodzaju, dwupoziomowa kolej linowa, zabierze nas do ośrodka, który połączony jest z Ischgl wyciągami.


 

Stacja w Samnaun jest spokojna i kameralna, zaś dowóz narciarzy w „transzach” sprawia, że trasy zapełniają się powoli. Choć karnet jest tu nieco droższy, to parking jest bezpłatny. Dojazd od strony szwajcarskiej ma tę też zaletę, że jest tam strefa wolnocłowa i paliwo jest tu wyraźnie tańsze niż w Austrii, o niemieckich autostradach nie wspominając…
Choć ostrzegano mnie, że tłumy i kolejki w Ischgl mogą być podobne do tych w S/F/L, to jednak obawy te nie potwierdziły się. Wszystko tu jest po prostu lepsze. Nowocześniejsze wyciągi, w tym 8-osobowe kanapy zapewniają dobrą przepustowość i problemów z kolejkami nie było ani przez chwilę. Trasy mają fajniejszy profil, bez ciągłych skrzyżowań i „dojazdówek”. Owszem, są tu miejsca gdzie robi się płasko, tłoczno i głośno, ale stosunkowo łatwo uciec jest gdzieś na ubocze.







 

Najlepsze nartostrady, moim zdaniem, znajdują się na rubieżach po obu stronach, tak szwajcarskiej, jak austriackiej. To właśnie na krańcach ośrodków znajdziemy nieoblegane wyciągi, które zabiorą nas na 2800 m.n.p.m, gdzie czekają na nas majestatyczne, długie, szerokie, czarne i czerwone trasy.

 

Na koniec dnia zaś możemy sobie zafundować atrakcję w postaci długiego zjazdu do Samnaun tak zwanym Szlakiem Przemytników (widoczny w oddali na poniższym zdjęciu).

 

Reasumując – efekt był taki, że tego dnia już do południa byliśmy bardziej „najeżdżeni”, niż przez cały dzień w S/F/L. Zjechawszy do doliny, gdzie zakupiliśmy wyborną, szwajcarską czekoladę, mogliśmy zatem z czystym sumieniem zaplanować sobie kolejny dzień, tym razem biorąc za cel naszej podróży lodowiec Kaunertal.

***

Ostatnim odwiedzonym ośrodkiem ” był zatem właśnie lodowiec Kaunertal, przez którego obszar przebiega granica austriacko-włoska.

 

Ta kameralna miejscówka ma kilka cech, które sobie w ośrodkach narciarskich cenię. Po pierwsze, leży nieco na uboczu, z dala od dużych miejscowości i hoteli, toteż nie wszystkim chce się tam jechać.
Po drugie, dojazd tu jest tyle malowniczy, co upierdliwy, gdyż albo tłuczemy się w górę autobusem, albo wjeżdżamy krętą „gletschestrasse”, co niektórych kierowców może napawać obawami, zwłaszcza gdy pogoda nie dopisuje. Dojazd do lodowca jest płatny, ale kupując karnet, dojazd otrzymujemy gratis.



 

Gdy dodamy do tego fakt, że – jak to bywa z lodowcami – ośrodek położony jest wysoko, w otoczonej szczytami, zacienionej niecce i w zimie jest tam po prostu zimno, to nie dziwota, że tłoku na Kaunertalu w zasadzie nigdy nie ma.


 

My wybraliśmy się tam w dzień najbardziej pochmurny, by jeżdżąc po lodowcu nie tęsknić za skąpanymi w słońcu stokami w innych resortach.
Sam wjazd samochodem w górę jest przygodą. Droga do lodowca jest płatna, ale kupując karnet mamy przejazd w cenie. Jadąc na położony na ponad 2700 m.n.p.m. górny parking podziwiamy fantastyczne widoki i zastanawiamy się, czy i trasa na Passo Stelvio też nie mogłaby być przejezdna, a tamtejszy ośrodek czynny zimą…

 

Zaletami Kaunertalu, obok wyżej wspomnianych, są długie nartostrady i przyzwoita infrastruktura. Możemy oczywiście poodmrażać sobie tyłki na orczyku,

 

ale poza tym mamy do dyspozycji wagonik i dwie gondole.



 

Komu znudzi się surowy klimat lodowca, może pojeździć sobie malowniczą, niebieską nartostradą wzdłuż 4-osobowej kanapy.

 

Jak na mały ośrodek, jest tu fajny balans co do skali trudności – z samego szczytu do najniższej stacji możemy zjechać łagodnymi, niebieskimi trasami, możemy wybrać te nieco bardziej wymagające, czerwone, a kto spragniony jest emocji, może sprawdzić się na najbardziej stromej nartostradzie w Austrii – Black Ibex – która ma ponad 40 stopni (89%) nachylenia.
Długie trasy, brak kolejek i szybkie gondole sprawiają, że można się tu najeździć po pachy, co i my uczyniliśmy, jako że był to ostatni dzień naszej krótkiej wyprawy.
Austriacko-włosko-szwajcarskie pogranicze kryje w sobie jednak wiele innych, ciekawych miejsc, zatem miesiąc później wróciłem tu ponownie, by tym razem odwiedzić nieco mniejsze, tutejsze ośrodki. O tym przeczytacie w kolejnym wpisie.