Najdziwniejszy ośrodek narciarski.

Jak łatwo zauważyć, raczej nie odwiedzam i nie opisuję ośrodków w Polsce. Zrobię jednak wyjątek i napiszę o takim, który był najdziwniejszą, narciarską miejscówką, jaką odwiedziłem, a był to bez wątpienia stok w podwrocławskich Machnicach.

Ten, obecnie już chyba zamknięty na stałe, „ośrodek” był sztucznie naśnieżanym (w okolicach Wrocławia śnieg to rzadki luksus), 300-metrowym zboczem.

 

Sama idea nie była taka zła – była tu i restauracja, i wypożyczalnia, i szkółka, i dostępna dla saneczkarzy taśma. Był ratrak i armatka. Jeżdżenia „na poważnie” tu nie było, ale jeśli ktoś chciał zacząć się uczyć jazdy na nartach, albo miał ochotę pojeździć na sankach, to była to całkiem fajna opcja.


 

Do minusów można było zaliczyć dojazd przez bagno, dziwną (w pewnym momencie zmienioną) politykę parkingową (opłata zależna od liczby osób w samochodzie), a przede wszystkich sprzęt w wypożyczalni.
Mój Boże, gdybyście tylko zobaczyli ten złom, tę ruinę, którą personel (średnio zresztą zorientowany) wydawał klientom. Były to narty i buty wydobyte chyba ze stert odpadów, zbieranych wiosną w alpejskich PSZOK-ach. Buty z pourywanymi klamrami, narty z których płatami odchodziła okleina, obdarte i pokrzywione kije. Pomysł, jaki przez chwilę zakiełkował w mojej głowie, by dać dzieciom spróbować tu jazdy na nartach, rozsypał się jak wiązania w wypożyczanych tu nartach.
Ale znam osoby, które przyjeżdżały tu uczyć dzieci i chwaliły sobie bliskość miasta, więc w sumie szkoda, że projekt upadł.
Za to można powiedzieć, że stok w Machnicach jest jak lodowiec Dachstein – na nartach już się tu nie pojeździ!