Święty Antoni, muld się za nami.

Aby dobrze zacząć nowy rok, już 2. stycznia ruszyłem w Alpy na tradycyjną “trzydniówkę”. Tym razem postanowiłem skosztować czegoś wykwintnego i odwiedziłem region Arlberg. Kojarzy się on przede wszystkim z miejscowością St Anton, choć mówiąc o niej mamy na myśli na ogół także kilka innych, połączonych ze sobą karnetem i wyciągami miejscowości – m.in. Lech, Zürs czy Stuben.

Nartostrad jest tu kilkaset kilometrów, a region ten wymieniany jest jako jeden z najlepszych na świecie. Jest też jednym z najdroższych w Austrii (karnet 1-dniowy kosztuje 78 euro). A zatem – czy warto?
No cóż, widoki w rzeczy samej są tu piękne, miejscowości oferują mnóstwo rozrywki, a do tego jest to obszar obfitujący w śnieg, toteż wiele radości odnajdą tu miłośnicy freeride’u. Sam jednak, jako narciarz rekreacyjny, po nartostradach Arlbergu jeździłem z mieszanymi uczuciami.
Pierwszego dnia odwiedziłem Lech i Warth. Długo nie mogłem znaleźć sobie miejsca do jazdy – nartostrad jest tu dużo, ale nie są ani zbyt długie, ani zbyt szerokie, często się przecinają, są skośne, zamieniają w “dojazdówki” itp.

O infrastrukturze ciężko powiedzieć, aby była jakoś oszałamiająco nowoczesna, a do tego popularność ośrodka sprawia, że na trasach bywało po prostu tłoczno. Przyjemność z jazdy odnalazłem w końcu na czarnych, mniej obleganych nartostradach w Warth.

Na wyprawę do Zürs się nie zdecydowałem, a szkoda, bo tamtejsze trasy na mapach wyglądały obiecująco. Z drugiej strony płacąc prawie 80 euro za Dianę chciałbym po prostu pojeździć, a nie spędzać czas na szukaniu sensownych warunków. Z plusów należy wymienić ładne widoki oraz bezpłatny parking, co w tym regionie nie jest regułą.
Cały dzień przypominał mi niesatysfakcjonujące snucie się po Serfaus / Fiss / Ladis dwa lata temu, gdzie też długo błąkałem się po dojazdówkach, skrzyżowaniach i oślich łączkach. Na szczęście w tak ogromnym regionie jak Arlberg są miejsca, gdzie można sobie fajnie pojeździć, ale o tym opowiem następnym razem.
Co do wizyty w Lech wspomnę jeszcze, że miałem okazję pojeździć śladami Bridget Jones, która to właśnie nartostradą Schlegelkopf w Lech zjechała na nartach prosto do apteki zakupić test ciążowy. Ciekawostka: “narciarskie” sceny filmu o Bridget wyreżyserował francuski reżyser Dider Lafond, twórca psychodelicznej trylogii narciarskiej z lat 80-tych, “Apocalypse Snow”. Filmy te mają około 30 minut i możecie je obejrzeć na YouTube. W serwisie tym znajdziecie też narciarskie sceny z Bridget Jones, co jest bardzo praktyczne, zwłaszcza gdy nie jesteście studentką nauk społecznych z początku XX wieku i nie macie ochoty oglądać całego filmu.

***

Po tym umiarkowanie satysfakcjonującym dniu postanowiłem odwiedzić najbardziej znaną miejscówkę w Arlbergu, czyli St Anton.
St Anton często wyświetla mi się w postach z rankingami najlepszych (rzekomo) ośrodków narciarskimi świata. W rzeczy samej jest to miejsce bardzo dla naszego ukochanego sportu zasłużone – wszak to tu w 1901 r. powstał pierwszy w Alpach klub narciarski. Ponadto St Anton plasuje się w czołówkach list ośrodków z najlepszą ofertą après-ski.
Ja jednak udaję się w Alpy, by jeździć na nartach, a z tym było w Arlbergu różnie… Gdy spojrzycie na mapę nartostrad całego regionu zauważycie, że nad samym St Anton jest istna plątanina różnokolorowych tras. I tak to faktycznie wygląda – nartostrady bez przerwy się przecinają, łączą, a do tego nie są ani specjalnie długie, ani szerokie. Jako że sytuacji nie poprawiał fakt, że najciekawsze fragmenty były zamknięte w związku ze zbliżającymi się zawodami Pucharu Świata, radości z jazdy szukałem gdzie indziej.


I faktycznie, im dalej kierowałem się w stronę stoków w St Christoph i Stuben, tym fajniej się po nich jeździło. Pojawiły się długie, leżące nieco na uboczu, a przez to niezatłoczone trasy; nieratrakowane szlaki „ski route” oraz ciekawe wyciągi, takie jak Gaizig, ze swoim przypominanym „diabelski młyn”, kołem czy prowadzącą pod najwyższy szczyt ośrodka (Valluga, 2811 m.n.p.m.) kolej linowa, z której rozciągał się fantastyczny widok.


Wszystkiemu towarzyszyła idealna pogoda – mróz, słońce i bezchmurne niebo, czyli tzw. „kaiserwetter”. Dużo radości, w związku ze świeżymi opadami, mieli paralotniarze jak też freeriderzy, bo trzeba przyznać, że tras dla tych ostatnich jest w Arlbergu mnóstwo, a do tego przy stacjach wyciągów podawane są cenne dla nich informacji o sytuacji lawinowej w regionie.


Przyjemnie jeździło się do samego końca, zwłaszcza że od jakiegoś czasu przesiadłem się na narty all mountain i jazda po popołudniowych muldach stała się zabawą.


Wracając po 16.00 do doliny słyszałem już głośną muzykę i gwar rozmów z rozkręcających się imprez après-ski w licznych barach i restauracjach. Bardzo fajne, nie polecam.