Pejo i narciarski Dr House.

Ten wpis będzie trochę na temat, a trochę nie. Czekając na kolejny wyjazd (pogłoski o rzekomym końcu sezonu są mocno przesadzone) wygrzebałem coś z archiwum – moje dawne wyjazdy do Pejo i osobliwe przygody z nimi związane.
Pejo to taki mały ośrodek w bocznej dolinie Val di Sole. Na poniższej mapie chowa się w prawym, dolnym rogu.

 

„Dolina Słońca” jest w naszym kraju bardzo popularna, zwłaszcza w okresie tzw. free ski. Goście z Polski szczelnie wypełniają wtedy retro-futurystyczne apartamentowce w Marilleva 1400 i nawet występy Cleo nie są w stanie ich odstraszyć.
Dla tych, którym przejedzą się tutejsze „topowe destynacje” karnetu Dolomiti Superski – Marilleva, Madonna di Campiglio czy Passo Tonale, ciekawą alternatywą będzie właśnie Pejo. To w zasadzie jedna, ponad 7-kilometrowa, ale bardzo malownicza i niepokojona przez tłumy trasa,

 

na szczyt której wiedzie duża kolej linowa, po blisko dekadzie nadal bezwstydnie reklamująca się jako „nowość”.

 

Wjechawszy na jej szczyt, można było uraczyć się wspaniałym widokiem lub kawą. Na górnej stacji, skromnej i utrzymanej w surowej stylistyce szła i betonu, znalazło się miejsce dla stolika, dwóch krzeseł i automatu z imponującymi wyborem kaw.

 

Dodawszy do tego kilka mniejszych, pobocznych wyciągów,

 

jest to idealne miejsce na spędzenie narciarskiego dnia, a nawet kilku. Można tu nawet spędzić cały tydzień, bo są tu hotele, apartamentowce, infrastruktura gastronomiczna oraz termy.

A o co chodzi z doktorem Housem?

 

Otóż jeden ze swoich wyjazdów do Pejo spędziłem mieszkając w jednym apartamencie z dwójką lekarzy – ojcem i synem (wraz z kolegą zostaliśmy przydzieleni „na doczepkę” do ich kwatery). Doświadczenie to było przygodą samą w sobie! Dość powiedzieć, że lekarz junior to w swojej dziedzinie gwiazda światowego formatu, o której pewnie wielu z Was słyszało lub czytało.

Jako to bywa, wraz z wybitnym umysłem w parze idzie jednak niełatwy charakter. Pan doktor był (i pewnie nadal jest) człowiekiem rozlicznych zainteresowań, w tym historycznych. Jako zadeklarowany rusofob i antykomunista, bierze udział w rekonstrukcjach historycznych (których liczne nagrania chętnie nam prezentował), wcielając się w rolę żołnierza wyklętego z takim oddaniem i zapałem, że na twarzach osób odgrywających role UB-ków malował się prawdziwy lęk! W rekonstrukcjach bitwy pod Grunwaldem wcielał się w rolę Wielkiego Księcia Litewskiego (a jakże!), podczas gdy jego ojciec, już 80-letni, dumnie jeździł z chorągwią. Wspomniany lekarz-senior, mimo swego wieku, śmigał na nartach doskonale, przy czym jego wybitną dyspozycję syn przypisywał nie diecie czy trybowi życia, a genom. „Pali od 65 lat, na śniadanie je chleb ze smalcem i garścią soli, a pokażcie mi drugiego 80-latka na stoku”, mawiał.

Inni uczestnicy wyjazdu byli bardzo ciekawi, jak mieszka się nam z parą ekscentrycznych lekarzy. Wspominali przy tym inne ekscesy z poprzednich wyjazdów, np. to, jak doktorom było zimno i kazali sobie dogrzewać apartament. Okazało się jednak, że za dodatkowy prąd należy zapłacić i w czasie gdy włoski gospodarz spisywał liczniki, doktor – świetnie wszak władający skalpelem – poprzecinał mu opony w samochodzie. Prawdziwości tych opowieści nie udało nam się jednak zweryfikować.

Mieszkanie z doktorami nie nastręczało trudności, choć np. za nic mieli zakaz palenia tytoniu i codziennie wieczorem pykali sobie fajki. Mieli też osobliwą słabość do kina akcji. Przywieźli ze sobą drewnianą skrzynkę pełną filmów DVD z Jasonem Stathamem i co wieczór oglądali na laptopie jeden z nich, głośno krytykując wszystkie kwestie medyczne, pojawiające się w filmach („Ale bzdura, kodeina byłaby lepsza!”). Byli jednak uprzejmi i towarzyscy – rozmawialiśmy o nartach, historii, religiach świata, Richardzie Dawkinsie (o którym doktor wypowiadał się dość lekceważąco), metalowej płytce, jaką kolega miał w ręce, a której zdjęcia RTG miał w telefonie („Uuu, chłopie, piękna robota!”), a także o autorskiej metodzie leczenia odmrożonych palców, na temat której lekarz miał na laptopie prezentacje Power Point. Pokazał nam ją całą, a my pamiętaliśmy, by w trakcie pokazu wzdychać z podziwu i wyrażać zachwyt na kunsztem autora. Trzeba było się jednak pilnować, bo na zadane z podziwem pytanie „I to się tak robi?!” odpowiedzią było zimne spojrzenie doktora i wycedzone przez zęby „Nie SIĘ ROBI tylko JA ROBIĘ”.

Kto doktorowi podpadł, ten życie miał niełatwe. Jak pewien Adam z Opolszczyzny, który nieopatrznie zjawił się na kolacji w t-shircie z podobizną Putina. Doktor uraczył go długą tyradą na temat rozwoju cywilizacji, której tylko strzępy dochodziły do moich uszu („…to było Adasiu w czasach, kiedy w Niemczech czciliście jeszcze kał niedźwiedzia….”), aż w końcu poproszono mnie i kolegę, abyśmy rozgorączkowanego lekarza dyskretnie odprowadzili na kwatery. Oparłszy się o drzwi swojego pokoju, ciężko westchnął i powiedział: „szkoda chłopaki, że już koniec, bo jeszcze miałem cały magazynek na tego volksdeutscha”.

Reasumując – polecam narty w Pejo!