Sierpień do świetny miesiąc na narty, wszak kilometry tras na Hintertuxie czy w Passo Stelvio czekają. Bywa jednak, że zamiast stoków odwiedzam rodzinę i tak oto ubiegłego lata znalazłem się pośród szwarcwaldzkich wzgórz.
Niemcy, jak wiadomo, to kraj niezwykle rozwinięty, lecz w Szwarcwaldzie można poczuć się jak w dziczy, a to ze względu na gęste lasy, przez które wiodą wąskie ścieżki, a także dlatego, że nigdzie nie idzie zapłacić kartą.
Tamtejsze góry nie są wielkie, a ośrodki narciarskie to na ogół rozsiane tu i ówdzie, pocieszne wyciągi. Jako narciarz, odkrywający ostatnio pozanarciarski urok gór, postanowiłem je jednak nieco pozwiedzać.
W upalne dni ochłodę znaleźć można na szlakach biegnących wśród wodospadów. W Tribergu znajduje się zresztą największy wodospad w Niemczech, ale o jego nieprzeciętnych rozmiarach wnioskowałem raczej po huku wody, gdyż przyjrzenie się mu z bliska kosztowało 7 euro, a o płaceniu kartą nie było mowy. Na szczęście inne tego typu atrakcje były bezpłatne, a dodatkowo – mniej oblężone przez głodną cudów natury tłuszczę.
Po górach i wzgórzach można też pojeździć na e-bike’u. Z tej przyjemności skorzystałem w Durbach, miejscowości otoczonej winnicami, na które spogląda górujący nad okolicą zamek.
Dzięki wykarczowaniu lasów pod winnice przejażdżce po niewielkich wzgórzach towarzyszą piękne widoki. Charakter miejsca sprawia, że – zwłaszcza w upalny dzień – z czasem narasta straszliwa ochotą na kieliszek chłodnego, białego wina.
Jako wieloletni sympatyk skoków narciarskich (naprawdę wieloletni – pamiętam jak nadzieją polskich skoków byli Bogdan Papież i Jan Kowal) nie mogłem także odmówić sobie wizyty za skoczni narciarskiej w Titisee – Neustadt. Przybywszy na miejsce znów obawiałem się, czy w kasie nie zażądają od mnie żywej gotówki, ale obawy okazały się nieuzasadnione, ponieważ kasy nie było wcale, a cały obiekt jest ogólnie dostępny i można go eksplorować wszerz i wzdłuż.
I tak to się powolutku żyje w tym Szwarcwaldzie…