Kiedyś to (nie) było!

To co widzicie na zdjęciu, to karnet na stok “Złotówka” w Karpaczu z 1996 r. Karnet ważny był na 10 lub 20 zjazdów, a kolejne wejścia były odhaczane przez obsługę długopisem.

Gdy się przyjrzycie, zobaczycie, że po skreśleniach został tylko ślad. To dlatego, że wywabialiśmy ślady długopisu acetonem, by karnetów używać wielokrotnie. Oczywiście zostawiało to widoczne ślady, ale obsługa się nie czepiała, bo ze zużytymi karnetami robiła dokładnie to samo, sprzedając je potem “na lewo”. Nie wiedzieli zatem, czy taki karnet to ich, czy nasze dzieło. Pisząc “nasze” mam na myśli uczniów szkoły średniej, do której wtedy uczęszczałem i w której nauczyłem się jeździć na nartach.


To było w czasach, gdy nie było jeszcze wymyślnych nazw ze słowami “ski resort” czy “ski arena”. Nawet w obrębie jednej miejscowości (w Karpaczu, czy Zieleńcu) działało kilku właścicieli, z których każdy miał swój wyciąg, swój parking i swój stok z osobnym karnetem. Walka o klienta-narciarza była brutalna i bezwzględna, i dopiero lata później operatorzy dojrzeli do decyzji, że lepiej ze sobą współpracować, niż walczyć.
Na rzeczonej “Złotówce” nauczyłem się jeździć na nartach i mam do niej stosunek bardzo sentymentalny.

Wynika to też ze wspomnień związanych z hałaśliwymi imprezami w schronisku Strzecha Akademicka, jedzeniem kanapek z konserwą, czy kolegami umierającymi z powodu zatrucia czeskim rumem, kupionym w Pecu pod Śnieżką.


Chciałoby się powiedzieć, że piękne to były czasy, ale apeluję do starszych czytelników, by tak nie mówili, a do młodszych, by w takie gadanie nie wierzyli. Wynagrodzenie wynosiło 750 zł, bezrobocie rosło, a żeby wyjechać na narty do innego kraju trzeba było mieć paszport, czasami wizę oraz kupę, jak na tamte czasy, hajsu. Piękna była tylko nasza młodość, której skrawki, zamknięte w kilku zdjęciach, załączyłem.