Raz, dwa, trzy – pierwsze tańce z rowerem.

Odkąd kilka lat temu kolega zabrał mnie na rowerową, 2-dniową wycieczkę „szlakiem orlich gniazd”, intensywnie rozmyślałem nad kupnem roweru, nadającego się na takie eskapady. Te ponad 160 km z Krakowa do Częstochowy, przejechane szlakiem pieszym (na rowerowym jest – cytuję – „nuda”), wspominałem bardzo miło, choć mój tyłek nieco mniej.
Jako że lodowce topnieją i letniego szusowanka z roku na rok jest coraz mniej, postanowiłem w tym roku swój zamiar kupna roweru spełnić, żeby mieć o czym pisać w oczekiwaniu na świeżą dostawę śniegu.

Kupowanie roweru było przygodą samą w sobie i przypominało mi, jak kilkanaście lat temu kupowałem gramofon. Liczni audiofile tłumaczyli mi wtedy z zapałem, że kupno wszystkiego w cenie poniżej 3K PLN to jak odtwarzanie płyty gwoździem. Biorąc jednak pod uwagę wyniki mojego audiogramu oraz jakość płyt, które przywiozłem sobie ze Stanów, gdzie kupowałem je po 50 centów sztuka, myślę że dobrze zrobiłem odpuszczając sobie te pasjonackie porady.Przy kupnie roweru też trzeba uważać. Najgorsze co może Was spotkać, to sprzedawca-pasjonat, który będzie Wam opowiadał o rowerach za 5-cyfrowe kwoty i tłumaczył, jacy zawodnicy korzystają z takich i owakich rozwiązań, choć na pierwszy rzut oka widać, że z owymi zawodnikami wiele wspólnego nie mamy.
Sam poszedłem za radą doświadczonego, ale nie nawiedzonego kolegi i podsyłałem mu do oceny różne, coraz to wyższe modele, aż przestał je nazywać „komunijnymi”. I tak oto w moje ręce trafił rower czeskiej marki Rock Machine, co się świetnie składa, jako że od lat jestem zadeklarowanym czechofilem.

 

Na premierową wycieczkę udałem się na Wzgórza Strzelińskie, gdzie spektakularnymi szarżami zdobyłem tamtejsze, imponujące szczyty – Miecznik (310 m.n.p.m.), Rokitki (292 m.n.p.m.), Gamczarek (275 m.n.p.m.) czy potężny Gromnik (390 m.n.p.m.). Na tym ostatnim znajduje się wieża widokowa – jedno z nielicznych miejsc, skąd z tych porośniętych lasami wzgórz rozciąga się jakiś widok, jednak tego dnia, mimo wakacyjnej niedzieli, była nieczynna…

 

Inną atrakcją jest tzw. Skałka Goethego, czyli wyrobisko – podaję za wikipedią – „kwarcytów daktylowych”. Czy Goethe także był tu na rowerze, tego źródła nie podają.

 

Skosztowałem ponadto tamtejszych single tracków, ale idea jazdy jak po sznurku niezbyt mi odpowiada, wolę chyba włóczyć się po ścieżkach, gubić się w lesie i przedzierać wąskimi dróżkami przez pokrzywy.


 

Czas pokaże, czy będzie to tylko słomiany zapał, po którym zostanie kilka instagramowych wpisów z hashtagami „mtblover” i „mtblife”. 😜
***

Kolejny weekend także upłynął pod znakiem wycieczki w niezbyt wymagające trasy. To był jednak postęp, bo przypominam, że rok temu uprawiałem kolarstwo górskie na wysokości 0 m.n.p.m., zdobywając przy tym koronę duńskiej wyspy Rømø, przy czym żaden z tworzących ją trzech szczytów nie przekraczał 20 m.n.p.m.

Jako cel wycieczki wybrałem Wzgórza Trzebnickie, z których nawet roztaczają się gdzieniegdzie ładne panoramy, ale że wybrałem bardziej lesistą część wzgórz, to  szlajałem się przez kilka godzin po leśnych ścieżkach.
Jeżdżenie po nieco zdziczałych szlakach sprawia mi więcej frajdy niż asfaltowe drogi, choć czasami nie wiadomo, czy to co na mapie jest drogą, w rzeczywistości nie jest jakąś piaszczystą wydmą czy zarośniętą pokrzywami dziczą…

 

Na Wzgórzach Trzebickich można przy okazji poszukać sobie lokalnych atrakcji – a to jakiś pałac, a to kurhany, nieco tylko młodsze od egipskich piramid,

 

a to ruiny domku myśliwskiego, w którego piwnicy mieszkają teraz nietoperze.

 

Możemy też spotkać poniemieckie, zdziczałe sady, w których można się zasuplementować mirabelkami prosto z gałęzi.

 

Wzgórza Trzebnickie okazały się też prawdziwą stolicą MAMIL-ów. Termin ten, wyjaśniam, oznacza mężczyznę w średnim wieku, odzianego w obcisły, kolarski strój z lycry (od ang. „middle aged man in lycra”). Został ukuty w celu opisania pewnej kategorii mężczyzn, którzy odkryli, że drogi rower i profesjonalne ciuchy są tańszym remedium na kryzys wieku średniego, niż Harley czy Mustang… I tak oto na podtrzebnickich szosach MAMIL-ów jest zatrzęsienie. Nie sposób wręcz pokonać zakręt, by zza niego nie wyłonił się ciężko dyszący kolarz, z grymasem twarzy przypominającym walkę na ostatnich metrach podjazdu na Passo Stelvio podczas Giro d’Italia.
W lasach jednak raczej się ich nie spotyka, a zatem, choć wzgórza nie są zbyt rozległe, każdy rowerzysta znajdzie w nich to, co lubi. 😉

***

W czasie trzeciej wycieczki zaplanowałem odwiedzić Zieloną Górę, Jelenią Górę i Babią Górę, a wszystko to jednego dnia i to na rowerze.  Miejscówki te są bowiem wzgórzami, leżącymi nieopodal Częstochowy, w okolicach Olsztyna na skraju Jury Krakowsko – Częstochowskiej.

Jura jest bardzo fajna, bo choć wzgórza są tu niewielkie, to często są nieporośnięte drzewami, dzięki czemu już z mierzących 300 m.n.p.m. szczytów Gór Towarnych czy ze też zlokalizowanych wokół zamku, zwieńczonych skałami (takimi jak np. „Szafa”, czy „Biblioteka”) pagórków, rozpościerają się ładne widoki.

 

Ciekawe miejsca kryją się także w okolicznych lasach. Nieopodal wspomnianego zamku w Olsztynie możemy objechać górą i dołem kamieniołom Kielniki.

 

Między drzewami znajdziemy malownicze skały (np. „Pielgrzym” czy formacje na Zielonej Górze),

 

punkty widokowe (z widokiem na – a jakże – zamek Olsztyn),

 

malownicze, leśnie ścieżki,

 

miejsca do uzupełniania punktów MANA,

 

czy wejścia do wabiących przyjemnym chłodem jaskiń. Na większą niż kilkumetrowa wyprawę w głąb jaskini bym się jednak nie wybierał, bo część z nich wymaga solidnego, speleologicznego przygotowania.

 

A to wszystko może być tylko początkiem większej przygody, gdyż ruszając dalej w stronę Krakowa czeka na nas kilkanaście zamków i szereg innych atrakcji Szlaku Orlich Gniazd. Sam jednak skorzystałem z pięknego światłą „złotej godziny” i do zmierzchu kręciłem się po okalających Olsztyn lasach…

To teraz może czas na jakieś ambitniejsze wyzwania… 😉