4 pory roku na Kitzsteinhornie.

Kitzsteinhorn nigdy nie był moim ulubionym miejscem – jakoś bliżej mi do tyrolskich lodowców. Jest to jednak ośrodek bardzo zacny – to właśnie Kitzsteinhorn był pierwszym, lodowcowym ośrodkiem w Austrii. I mimo że tym ulubionym nie był, to jednak tutaj jeździłem na nartach o każdej porze roku.
 

 
W sezonie oprócz samego lodowca narciarze mają także do wyboru trasy w Kaprun, w Zell am See oraz w znanym z pucharu świata Saalbach & Hinterglemm.
 
Sam ośrodek można bliżej poznać zwiedzając okolice szczytu, gdzie oprócz restauracji znajduje się długi tunel, w którym możemy możemy obejrzeć ekspozycję Gipifelwelt i:
– Poczytać o historii ośrodka na Kitzsteinhornie, pierwszego w Austrii, zlokalizowanego na lodowcu
– Obejrzeć sobie zakotwiczenia lin utrzymujących kolej linową
– Posłuchać jak rośnie góra Kitzsteinhorn
– Popatrzeć na górskie kryształy
– Zapoznać się z ekspozycją poświęconą Parkowi Narodowemu Wysokich Taurów
– Przekroczyć granicę wiecznej zmarzliny.
 
Wycieczkę tunelem wieńczy platforma widokowa, z której możemy podziwiać widoki – okiem gołym, jak i uzbrojonym w lunetę z nazwami widocznych szczytów.
 

 
A wisienką na torcie takiej udanej eskapady jest kawa w pobliskiej restauracji, skąd także jest na co popatrzeć.
 

 
Warto też wspomnieć, że Kitsteinhorn był miejscem największej katastrofy w historii ośrodków narciarskich. 11 listopada 2000r. w kolejce wiozącej narciarzy tunelem na lodowiec wybuchł pożar, który zabił ponad 150 osób. Uratowało się jedynie 12-tu, którzy po opuszczeniu płonących wagonów pobiegli tunelem w dół (w przeciwieństwie do reszty, która uciekała przed ogniem w górę). Wypadek był ogromnym szokiem i zagadką, jako że pożar wybuchł i rozprzestrzenił się w wykonanej z niepalnych materiałów kolejce, pozbawionej silnika, zbiorników z paliwem czy instalacji wysokiego napięcia.
Katastrofie tej poświęcony był jeden z odcinków serialu National Geographic „Tuż przed tragedią”. Po tragedii kolejka nie została odbudowana – zastąpiła ją tradycyjna gondola. Resztki konstrukcji i zapieczętowany wjazd do tunelu widoczne są z dolnej stacji.
 

 
Ciekawostka: podobna kolej nadal funkcjonuje na lodowcach Pitztal i Mölltaler. Po wypadku w Kaprun wprowadzono do nich jednak szereg usprawnień zwiększających bezpieczeństwo.
 


 
A moja całoroczna przygoda z Kitzsteinhornem zaczęła się jeszcze w 2008 r.
 
Zima
Moja pierwsza wizyta sięga jeszcze czasów, gdy wszystko było fatalne – moja technika, moje narty i moja stylówka XD.
 

 
Kilkanaście lat temu infrastruktura na Kizsteinhornie była nieco uboższa, a do górnej stacji nie jechało się, tak jak teraz, gondolą, tylko koleją linową, zawieszoną na najwyższym wówczas na świecie, 113-metrowym słupie. Rekord został pobity w 2017 r. przez nową kolej na niemieckie Zugspitze, gdzie też zresztą chętnie bywam.
 

 
Wizyta na lodowcu byłą jednodniową przygodą, gdyż mieszkałem wtedy w Saalbach. Nie znałem wtedy tragicznej historii pożaru i pamiętam, że zastanawiałem się, czym są widoczne na zboczu resztki konstrukcji.
 
Wiosna
Drugą w kolejności porą roku byłą wiosna i majówka na lodowcu. Nie jest to oryginalny pomysł (nawet jeśli było -12C i 50cm świeżego opadu), toteż nie ma co się rozpisywać. Zdarzały się przejaśnienia,
 

 
ale przez większość czasu pogoda była bardzo zimowa i okazało się, że narciarskie majówki to nie zawsze picie kolorowych drinków na leżaku i snowboarderki w bikini. 😉
 

 
Lato
Potem przyszedł czas na wizytę wakacyjną. Swego czasy zrealizowałem mały, lipcowy projekt odwiedzenia w dni 3 lodowców, leżących w trzech austriackich krajach związkowych: Kitzsteinhorn (Salzburg), Mölltaler Gletscher (Karyntia) i Hintertux (Tirol).
Na pierwszy ogień poszedł właśnie Kitzsteinhorn. Jak donosiłem wtedy w swojej relacji: „Liczba otwartych w lecie stoków ogranicza się tam do 400-metrowej traski przy górnej stacji. Biorąc pod uwagę cenę karnetu (42 euro) jest to chyba najdroższy ośrodek na świecie, przeliczając cenę za 1km trasy, nawet biorąc pod uwagę że bilet daje nam dostęp do restauracji, platformy widokowej i stoku na którym pojeździć możemy na sankach… 400-metrowa trasa nie dostarcza wielkich przeżyć – sam ośrodek też reklamuje się raczej jako miejsce do „testów sprzętu” i „sesji foto”, ponieważ na serio pojeździć się tu nie da. Na stoku od rana faktycznie pracuje sporo instruktorów i trenerów z dziećmi, a około 12.00 robi się pusto i można sobie pozjeżdżać oraz (głównie) powjeżdżać do góry powolnym orczykiem. Reasumując: jeśli jesteś rekreacyjnym narciarzem i przy okazji wakacyjnego pobytu w Austrii chciałbyś przekornie nauczyć się jeździć na nartach lub posmakować letniego narciarstwa, by potem zdjęciami oszołomić znajomych, którzy w tym czasie prażyli się na plaży, to Kitzsteihorn jest idealny.”
 
Dodajmy też, że znów trafiła mi się iście zimowa aura.
 

 
Jesień
Jesienny wyjazd, to ten ostatni. Oprócz samego ośrodka i jazdy na nartach, wyjazd miał kilka innych barwnych momentów.
Po pierwsze, zakwaterowany byłem w malutkim pensjonacie prowadzonym przez starszą panią i jej męża, gdzie byłem jedynym gościem. Codziennie na 7.00 rano Gospodyni przygotowywała mi śniadanie i włączałą telewizor na kanał z kamerką z Kitzsteinhornu. Po powrocie z nart robiła mi kawę i ucinaliśmy small talka o tym, że mamy wiosnę w listopadzie, za to w maju, kiedy tu byłem, była jesień – mróz i śnieżyce. Z balkonu miałem też bardzo wygodny podgląd pogody „na  żywo”.
 

 
Po drugie, po dwóch dniach jazdy, wieczorem, z powodu tak nieoczekiwanej, jak nagłej niedyspozycji, przyszło mi zwiedzić austriacki SOR. 3 godziny, jakie tam spędziłem, biorąc pod uwagę realia polskich SOR-ów, uważam za obsługę ekspresową. Po wykluczeniu przyczyn bardzo poważnych zaordynowano mi antybiotyk i zastrzyki, które robię sobie sam, a także dano szlaban na narty.
Sam szpital był bardzo elegancki, wewnątrz bardziej przypominający centrum konferencyjne. Wyposażenie i ekspozycje w gablotach dowodzą jednak, że są gotowi na każdą narciarską kontuzję.
 

 
Niedyspozycja uniemożliwiła mi dalszą jazdę na nartach. Po „wieczorze na sorze”, na drugi dzień udałem się do apteki. Jeszcze na parkingu przed nią zażyłem antybiotyk, zrobiłem sobie zastrzyk w brzuch i ruszyłem na wycieczkę – grupa drobnoustrojów nie będzie mi bowiem mówić, jak mam żyć! A jako że miałem jeszcze karnet, a chodzić mogłem, na obiad udałem się do położonej na 3000 mnpm restauracji. Trzecim miłym punktem tego wyjazdu było zatem wspomniane już zwiedzanie okołoszczytowych atrakcji.
 

 
Trzeba zatem przyznać, że wizyta w szpitalu ubogaciła mój wyjazd i w sumie wspominam go, jako pełnego atrakcji. 🙂 Nikomu jednak nie polecam kopiować takich urozmaiceń, a jeśli już ktoś chce się skusić, to pamiętajcie o wyrobieniu karty EKUZ i ubezpieczeniu się! Karta EKUZ pokryje koszty podstawowej diagnostyki, a ubezpieczenie pozwoli odzyskać pieniądze wydane na realizację recept.