Z fjordu na lodowiec – Fonna.

Folgefonna to trzeci największy lodowiec w Norwegii, za to najbardziej wysunięty na południe. W przeciwieństwie do lodowców alpejskich, które często chowają się w cieniu wielkich szczytów (dlatego w zimie jest tam na ogół ciemno i zimno), ten norweski jest wielką, bezwstydnie kąpiącą się w słońcu czapą lodu, przykrywającą wielki płaskowyż. Jest tu park narodowy, w którym na turystów czeka wiele atrakcji, ale oszczędźmy sobie te historyjki z pamfletów i skupmy się na narciarstwie.
Ośrodek narciarski Fonna zajmuje jeden z krańców lodowca i jest jednym z tych, które czynne są tylko wiosną i latem. W maju następuje odkopanie drogi i wyciągu, i zabawa się zaczyna. Bywało, że śniegu było tyle, że przykrywał cały wyciąg i trzeba było wykopać dla narciarzy prawdziwy tunel…

 

Droga do ośrodka jest, jak to w Norwegii bywa, bardzo malownicza. Czekała mnie najpierw podróż tunelem pod wspomnianym parkiem narodowym, następnie liczne zawijasy wzdłuż fiordów, by wjechać w końcu w niepozorną, dziurawą, wąską i pełną kolein, ale za to płatną drogę na lodowiec. Wiedzie ona z wioski położonej nad wodą i zabiera nas z 0 do 1199 m.n.p.m. Na początku sprawia wrażenie, jakbyśmy mieli wjechać komuś w podwórko, lub na pole, ale potem zamienia się w piękną, malowniczą, górską trasę.

 

W końcu docieramy do ośrodka, który składa się w zasadzie tylko z wyciągu orczykowego.

 

Wzdłuż niego do południa trenują kluby i reprezentacje, a turystom pozostają dwie, położone z boku nartostrady, o długości niecałego 1,5 km. Popołudniu, gdy zawodnicy zakończą treningi, można pośmigać po całym stoku.


 

Choć nie ma tu dużo jeżdżenia, pobyt tu jest bardzo przyjemny – ze stoku roztacza się widok na fjord.

 

Jeszcze wyżej, ponad górną stacją wyciągu, zaczynają swoje treningi zawodnicy – zabiera ich tam kursujący wahadłowo skuter śnieżny. Jego uprzejmy kierowca i mnie zabrał do góry, gdzie mogłem nacieszyć się bezkresną bielą i ciszą lodowca.

 

Przy okazji obejrzałem sobie trening super giganta reprezentacji Niemiec, z wicemistrzem świata, Andeasem Sanderem na czele. Oczywiście nie jest tak, że go rozpoznałem; myślę że podczas moich letnich wojaży nie raz miałem okazję jeździć tuż obok trenujących gwiazd narciarstwa, ale znam je słabo, z twarzy nie kojarzę w ogóle (a i tak mają kaski i gogle), a Andreas był po prostu podpisany na plecach i go sobie wygooglałem. Nie miałem okazji bliżej go poznać, za to uciąłem pogawędkę z trzema sympatycznymi seniorami z Bergen, którzy powiedzieli, że takich wspaniałych warunków co do śniegu, słońca i wiatru nie widzieli tu od lat. Spotkałem też lokalnego ski buma.

 

Na koniec pozostał jeszcze zjazd malowniczą szosą.

 

Mapka ośrodka: