Narciarski plac zabaw w Stryn Sommerski.

Stryn Sommerski to drugi z letnich, norweskich ośrodków jakie miałem przyjemność odwiedzić. Najciekawsze w nim jest to, że jest to ośrodek, w którym nie ma nartostrad! Ale po kolei.
Jest on położony jeszcze bardziej na północ niż opisana ostatnio Fonna. Dni są tu naprawdę długie: w połowie czerwca słońce zachodzi po 23.15, a wstaje niecały kwadrans po 3.00. Jeszcze jeden dzień jazdy i bylibyśmy za kołem podbiegunowym! Do ośrodka prowadzi bardzo malownicza trasa, zaczynająca się w rozległej dolinie, w której w czerwcu jeziora dopiero zaczynają wyłaniać się spod lodu, a na brzózkach dopiero pojawiają się pąki.

 

Następnie wspinamy się krętą i niezwykle efektowną szosą, która zabiera nas na 1000 m.n.p.m. do stacji narciarskiej. Jest w niej stacja wyciągu krzesełkowego, kawiarnia, bar, parking i tłum radosnych ludzi.

 

Wyciągiem wjeżdżamy na około 1300 m.n.p.m.

 

Kiedyś, jeszcze wyżej, znajdował się orczyk i nartostrady, ale wraz z topnieniem lodowca zostały zlikwidowane. Po co zatem przyjeżdżają do Stryn narciarze? Na przykład po to, żeby powygłupiać się w snowparku, albo pojeździć po specjalnie przygotowanych torach.

 

Niektórzy zakładają skitury i ruszają na piesze wycieczki i/lub szukają freeride’owych doznań. Sam nie jestem ani freestyle’owcem ani freeride’owcem, ale bardziej nie jestem tym pierwszym, zatem wyciągnąłem z bagażnika swoje skitury i sam ruszyłem na piechotę w górę.

 

Obszedłem ośrodek dookoła i zjechałem starą nartostradą. Narty skiturowe lepiej radziły sobie w miękkim i głębokim śniegu, niż nieszczęsne Fishery, zatem rozentuzjazmowany poszedłem zapisać się na „catski”. To takie „heliski”, z tym że na górę nie wylatujemy helikopterem, a wyjeżdżamy ratrakiem.

 

Po upchaniu wszystkich do kabinki, wywieziono nas na 1850 m n.p.m., skąd rozciągał się w każdym kierunku fantastyczny widok na otaczające region szczyty i lodowce. Z grupą jechała też osoba będąca przewodnikiem, na wypadek gdyby ktoś miał w planach się zgubić, albo szukać szczelin w lodowcu.

 

Trasa freeride’owa składa się z dwóch części: najpierw szerokiej, łagodnej i panoramicznej, w trakcie której można się cieszyć pływaniem w mięciutkim śniegu i widokami, a następnie z dosyć stromej ścianki, przed którą część narciarzy zatrzymuje się i rozmyśla nad sensem życia oraz zakupu tej wycieczki. Jeśli ktoś ma ochotę podokazywać, może po zjechaniu ze ścianki rozpędzić się i przejechać na nartach po wodzie płytkiego jeziorka z topniejącego śniegu, do czego przewodniczka gorąco namawiała, ale z czego jednak nie skorzystałem.

 

Po zjechaniu na sam dół, do środka wraca się pieszo, szosą, co zajmuje około 15 min i pozwala znów nacieszyć się tutejszymi widokami.

Po powrocie do stacji pojeździłem jeszcze sobie wzdłuż wyciągu; nartostrad tam nie ma, ale śnieg przecież jest, więc było po czym jeździć.

 

 

Całość kończy zjazd samochodem do doliny, któremu znów towarzyszą zapierające dech piersi panoramy. Nie można się jednak zapomnieć ich w podziwianiu, ponieważ Norwegowie nie lubią szpecić krajobrazów barierkami czy jakimiś tam zabezpieczeniami (tak jest na szosach, ale i na górskich szlakach), więc nie wolno się zagapić!